Kocham podróże. Gdy jestem w domu dłużej niż dwa-trzy miesiące, zaczynam się niepokoić i czegoś zaczyna mi brakować. Już wiem. Samolotu. Myślę, że jestem niespełnionym pilotem. Uwielbiam moment startu i gdy wszystkie bzdurne sprawy zostawia się daleko za sobą. Tak, czasem potrzebny jest taki reset i spojrzenie na wszystko z dystansu.
Prawie dwadzieścia lat zgłębiania tajemnic feng shui, nadaje jednak pewien ton wydarzeniom i decyzjom. Oprócz energii takich jak te w mieszkaniu, są jeszcze energie związane z czasem i kierunkiem. Czasoprzestrzeń. Bywa że w jakimś miesiącu czy roku, w danym kierunku pojawia się energia niezbyt przyjemna, lubiąca nas zaskakiwać często w niewybredny sposób. O takich energiach piszę na mojej stronie. Piszę tam też czego unikać a co się uda i w którym kierunku czeka nas pomyślność a w którym niekoniecznie fajne przygody.
Jest sobie taka energia zwana Gwiazdą Cesarską, nosząca numer 5. Zazwyczaj w świecie konsultantów wzbudza ona wielkie zainteresowanie, respekt, a bywa że i panikę. Wiadomo, Cesarz może upokorzyć i zniszczyć albo obdarować pomyślnością i bogactwem. Zależy to wyłącznie od jego widzimisię. Czasem obdarza jednym i drugim równocześnie (o! muszę ci kiedyś opowiedzieć o pewnej zabawnej historii w Kanadzie!). Zawsze jest to coś niespodziewanego, z zaskoczenia. Dlatego generalnie dla świętego spokoju unikam lotów i podróży bezpośrednio w takim kierunku z którego gapi się na mnie sam Cesarz.
Jednak czasem muszę. I mam potem odpowiednie skutki….
To jest historia mojej podróży służbowej, do klientki, samolotem. Do Rzeszowa. Rzeszów jest potwornie daleko od Poznania i raz tam byłam pociągiem. Podróż była tak długa, że w tym samym czasie samolotem doleciałabym do Hong Kongu. Za skarby Chin Południowych nie dam się ponownie namówić na taką podróż pociągiem. Poleciałam więc samolotem….W samą paszczę Cesarza, bo wtedy akurat łaskawie przebywał w owym kierunku (południowy wschód). Myślałam, że nie zauważy…ale jego skośne oko było jednak czujne. Dał mi popalić.
Lot odbywał się przez Warszawę. Pierwsza rzecz – odwołano jeden lot i musiałam lecieć następnym. Ok, nic takiego, ale było to ostrzeżenie :o)))
Lot Poznań-Warszawa odbył się zupełnie bez problemu, cóż, to jest kierunek wschodni dla mnie, jak dotąd dobrze.
Kłopoty zaczęły się natychmiast jak tylko wsiadłam do samolotu z Warszawy do Rzeszowa…Był jakiś problem z drzwiami awaryjnymi i przez jakiś czas wszyscy pasażerowie siedzący już w samolocie, obserwowali zmagania najpierw stewardess a potem mechanika z owymi drzwiami. Gdy zajechał autobus, przez samolot przemknął cichy jęk pasażerów. Wysiadamy? Ale na szczęście w tym momencie udało się drzwi naprawić. Mimo wszystko ludzie siedzący w pobliżu, co chwilę zerkali w tamtym kierunku czy aby …hmmm…
Dolecieliśmy. W Rzeszowie super. Praca, pomiary kompasem, dokumentacja, wywiady z mieszkańcami. Na drugi dzień jadę sobie spokojnie na lotnisko, zrelaksowana po noclegu w niezwykłym hotelu Ostoya (coś wspaniałego! Polecam! Opiszę ten hotel przy okazji). No to jadę na lotnisko, wypoczęta i w optymistycznym nastroju, z uśmiechem na ustach.
Odczekałam swoje w kolejce, podchodzę do odprawy a tu się okazuje że bilet zablokowany…Cóż, już poprzedniego wieczora wydawało mi się podejrzane, że nie można się odprawić online. Ale moja optymistyczna natura kazała mi wierzyć że to tylko chwilowy problem. Problem okazał się nie chwilowy. Musiałam pognać do stanowiska LOT-u, odczekać znów w kolejce, podczas gdy jakaś starsza para pytała tam o tysiąc bzdur, a ja miałam 15 minut do odlotu….
Gdy dopadłam wreszcie pani z LOT-u, okazało się że bilet w porządku! Pognałam więc z powrotem i bezpośrednio centralnie do punktu odprawy, bez kolejki (przepraszam Was drodzy Inni Czekający, ale ja już swoje odstałam przedtem…). Pan nadal upierał się że coś nie halo, ale w jakiś cudowny sposób kartę pokładową jednak skombinował.
I tu mój optymizm się zachwiał, ponieważ oczami duszy wyobraziłam sobie że może się zdarzyć sytuacja overbookingu i na moim miejscu już ktoś siedzi…
Tak więc gdy tylko wypuścili stado z bramki, pognałam kurcgalopkiem do samolotu i dopadłam swojego miejsca. Uff, było puste. Postanowiłam, że nie odstąpię nikomu miejsca za żadne skarby Chin Centralnych (nie wiem, które są bogatsze, Południowe czy Centralne, ale zostawmy to). Na szczęście nie było to konieczne, nikt nie chciał dzielić ze mną MOJEGO wywalczonego miejsca.
Siedzimy więc sobie w samolocie, siedzimy i siedzimy…i nic. Po pół godziny otrzymaliśmy wyjaśnienie że jedzie z nami jakiś bezpański bagaż do którego nikt nie chce się przyznać. Powiało grozą… Gdy już zlokalizowano i wyjęto ów bagaż, startujemy. Wszyscy zadowoleni, ale przez moją głowę przemknęła straszna myśl, że mogę nie zdążyć na następny samolot – do Poznania….
Niestety ta straszna myśl okazała się prorocza…Gdy wylądowaliśmy, na innych przesiadkowiczów czekały specjalne busy które ich odwiozły bezpośrednio do następnych samolotów. Ja musiałam udać się tym „zwykłym”. I zanim przebiegłam galopem kilkadziesiąt „gejtów” i dopadłam mojego – okazało się że niestety bramka zamknięta…Stoi pani i zaproponowała, że zadzwoni do przewoźnika i spyta czy przyjmą mnie na pokład. Bo samolot przecież stoi, kilkadziesiąt metrów ode mnie – widzę go z okna. Niestety przewoźnik odmówił. Wolę nie opisywać moich serdecznych życzeń pod adresem ów przewoźnika jakie powstały w moim umyśle w tamtej chwili…
Smętnie obejrzałam odlot mojego samolotu i poczłapałam do stanowiska LOT-u gdzie wystawiono mi bilet na następny lot, oczywiście bez dopłaty. Należał mi się też posiłek regeneracyjny, aby uspokoić zszargane nerwy…Otrzymałam wiec talon na darmowy obiadek w restauracji.
Przede mną prawie 6 godzin koczowania na lotnisku. Oszczędność czasu diabli wzięli. Ale na pociechę znalazłam sklep z dumpingowymi cenami na kosmetyki – jest przy samym końcu hali odlotów, przy najwyższych numerach bramek (to znaczy w 2012 roku jeszcze był, ostatnio nie sprawdzałam czy jeszcze jest, ale jak będę mieć okazję, to sprawdzę).
Samolot do Poznania bez problemu, no może trochę zbyt gorąco było (słaba klima?) Ale już nie narzekałam, bo cieszyłam się że wreszcie moja odyseja się kończy…
Mimo wszystko kocham samoloty, tę atmosferę lotnisk. Czy polecę znów? Z pewnością :o)
Ale chyba postaram się unikać jednak pechowych kierunków….